2005-07 Kraków

II Rajdo - Zlot Krakowskiego Smoka  Syren i Warszaw 15 - 17 lipca 2005 r.




Oto kilka fotek z fantastycznego spotkania syren i warszaw w Krakowie. Może dzięki temu oraz kilku przywołanym tu wspomnieniom uda się na długo zachować w pamięci klimat tamtych lipcowych dni.

Może dzięki temu uda mi się uniknąć odpowiedzi na pytanie, którego nigdy żaden zlotowicz by nie zadał, a które zwykle zadają mi ludzie, gdy zapowiadam, że wyjeżdżam na kolejny zlot: "ale po co tam jedziesz? warto tłuc się syreną na drugi koniec Polski?".

Niech ta stronka odpowie za mnie, dlaczego w dniach 12-15 lipca przejechałam z Krzysztofem naszą syreną 903 km w niesamowitym upale, susząc portfele na stacjach benzynowych i cierpliwie znosząc weekendowe korki.

W drodze na rajd

Jak na poprzednie zloty, tak i na ten, jechaliśmy oczywiście z drugą ekipą warszawską, czyli z Andrzejem i Grzegorzem - Juniorem.

Wyjechaliśmy o 14:30 z samego centrum Warszawy. Na umówionym spotkaniu na stacji benzynowej w Łazach za Jankami byliśmy o 15:15.

W trasie zrobiliśmy zaledwie dwa postoje. Po pierwsze - na obiadek w ulubionej restauracji Andrzeja "U Jędrusia" w Białobrzegach. Potem na trasie - tradycyjnie na kawę.

Podróż oczywiście jak zwykle przebiegała bez zakłóceń, gadaliśmy cały czas przez CB i już o 22:20 byliśmy w Dobczycach pod bramą ośrodka "Dobek".









Zebranie

Przywitanie jak zwykle było spontaniczne, serdeczne, wylewne i bardzo entuzjastyczne. Jakie to dziwne, że w stosunkowo krótkim czasie mam po całej Polsce rozsianych wielu znajomych, z którymi już teraz łączy mnie więcej niż z niejednym kolegą i koleżanką z pracy.

Szybko sprawdziliśmy wzajemną obecność na zlocie. Obgadaliśmy zmiany, jakie zaszły od rajdów, na których widzieliśmy się poprzednim razem. Ustaliliśmy kto przyjechał z kim, jaką trasą i co się stało po drodze. W kwestii ostatniej prawdziwym hitem okazała się przygoda Husarza - wymiana silnika na trasie z powodu ... zatkanego tłumika.

Po krótkim zebraniu organizacyjnym rozeszliśmy się do naszych domków, gdzie oczywiście długo do późna nikt nie poszedł spać.




Oczekiwanie na śniadanie

Sądzę, że jednym z wyznaczników dobrze zorganizowanych spotkań syreniarzy i warszawiarzy jest niewątpliwie fakt pozostawiania nam do dyspozycji trochę czasu na zwykłe spędzanie ze sobą zwykłych "biwakowych" chwil.

Pierwsze śniadanie akurat jedliśmy sobie w barze, gadaliśmy jak to zwykle o naszych autach oraz o tych, co właśnie sobie nadjeżdżały do nas rankiem, jedliśmy barową jajecznicę (licytując się z lekka w ilości użytych do jej przygotowania jaj), piliśmy kawę i z radością czekaliśmy na dalsze obiecujące wydarzenia tego dnia.




Wyjazd do Krakowa

Sobota przebiegać miała pod hasłem "krakowskie szaleństwo" i rzeczywiście w Krakowie spędziliśmy grubo ponad pół dnia.

Oczywiście na takich zlotach efektowny przejazd zwartą kolumną naszych aut to priorytet. Dlatego zwykle dość długo ustawiamy się według przydzielonych nam numerków, żeby chociaż z parkinku wyjechać w szyku. Wiadomo bowiem, że potem to już różnie bywa. Chociaż z reguły radia CB okazują się pomocne na trasie.

Nawiasem mówiąc, dobrze, że hasło "do wozów" - chociaż przestrzegane przez uczestników rajdu - zwykle nie gwarantuje wyjazdu w przeciągu najbliższych kilku minut. Jest czas na niespodziewaną wizytę w toalecie, ostatnie kosmetyczne zabiegi typu przecieranie szybek, umawianie się na konkretnym kanale CB itd.





Przystanek na trasie

Czasem taki przystanek to dla nas konieczność w trasie - zwieranie szeregów. Sądzę, że dla kierowców przejeżdżających sobie jak gdyby nigdy nic podkrakowską szosą, widok ustawionych w rządku grzecznie pod bokiem syrenek i warszaw był nie lada gratką. Zawsze jest. Ludzie bardzo spontanicznie reagują na nasz widok - chyba w każdym kraju nieco inaczej. W Polsce reakcje są najbardziej sympatyczne.

Postaliśmy sobie prawie w szczerym polu, pomachaliśmy do kierowców, a niektórzy nawet odwiedzili pobliskie krzaczki. I na ile się dało szybko ruszyliśmy na naszą przygodę do Krakowa.









Pod Wawelem

Przejazd przez miasto był wspaniały, chociaż pogoda nieznacznie zaczęła się psuć. Atmosfera natomiast pozostała gorąca.

W Krakowie zaparkowaliśmy fury pod Wawelem, a nad ich bezpieczeństwem czuwała załatwiona przez organizatorki profesjonalna ochrona. Strasznie się to mi spodobało, bo wszystko zostało tak doskonale przemyślane - każdy szczegół zlotu.

Dzięki temu spokojnie mogliśmy ruszyć na zwiedzanie Krakowa. Pamiętam jak sobie żartowaliśmy, że teraz trudno nas odróżnić od zwiedzających Kraków turystów z Azji - byliśmy żółci (kolor zlotowych koszulek) i z aparatami fotograficznymi.









Na Wawelu

Wiele razy byłam w Krakowie, ale nigdy w tak doborowym towarzystwie ludzi z ogromnymi pokładami poczucia humoru. Dzięki temu ten krótki spacer, miejscami pokropiony kroplami deszczu, był bardzo przyjemnym przeżyciem.

Samego Wawelu nie zwiedzaliśmy, tylko pokręciliśmy się po dziedzińcu i ruszyliśmy dalej - na Rynek. Po drodze na ulicznym straganie kupiłam mojej Kasi sporego krakowskiego smoka - pluszaka, którego potem Gosia z Mogilna pilnowała mi, gdy jadłam kawałek pizzy. Dzięki Gosia!

Całą drogę gadaliśmy sobie przyjemnie - super, że był na to czas. Wspaniale wspominam tę krótką wycieczkę po Krakowie.









Na Rynku

Spod Wawelu poszliśmy na Rynek. Tam również organizatorki zezwoliły nam na spędzenie odrobiny wolnego czasu w dowolny sposób. Gdy już wszyscy zrobili sobie zdjęcia na tle kluczowych zabytków krakowskiego rynku: Sukiennic i Kościoła Mariackiego, poszliśmy do galerii i obejrzeliśmy sobie wspaniałe obrazy znanych polskich malarzy.

Drugim punktem programu na Rynku było zrobienie grupowego zdjęcia pod pomnikiem Mickiewicza. Ustawialiśmy się w nieskończoność, ale miłe było to, że pozostali turyści cierpliwie czekali, aż wszystkie nasze aparaty pstrykną chociaż po jednym zdjęciu.

Zupełnie przypadkowo uchwyciłam na fotografii Darka, który cierpliwie czekał z transparentem, aż ostatni zlotowicz opuści podest Mickiewicza.









Muzeum Inżynierii Miejskiej

Muzeum to mieści się w znanej dzielnicy Krakowa - Kazimierzu. Nigdy tam nie byłam, tym bardziej chętnie pokręciłam się po tej specyficznej okolicy. I znowu organizatorki doskonale zadbały o nasz komfort. Samochody zaparkowaliśmy na muzealnym placu, a sami spokojnie udaliśmy się do restauracji na najlepsze jakie w życiu jadłam łazanki.

Potem było zwiedzanie ekspozycji, na której syrenki i warszawy nie były jedynymi eksponatami. Pracownicy przeprowadzili kilka konkursów dla zlotowiczów. Powiało atmosferą lekkiego współzawodnictwa, ale było bardzo przyjemnie. Kraków rozpogodził się do tego stopnia, że niemal zrobił się upał i niektórzy zapragnęli wrócić do ośrodka,by wykąpać się w basenie.









W dzielnicy Kazimierz

Tutaj zamieszczam kilka fotek z dzielnicy.
Pierwsze dwie to portrety Krzysztofa i Andrzeja na tle dekoracji w restauracyjce, gdzie zjedliśmy pyszny obiad.



Następne zdjęcia dokumentują, jak to Andrzej z Juniorem zagadują zagraniczne turystki.



I jeszcze dwie fotki, które słabo może, ale jednak troszkę oddają atmosferę dzielnicy.



Przygody mogileńskiej syrenki

Zaraz po opuszczeniu Krakowa wszyscy uczestnicy zlotu udali się do miejsca wyznaczonego na start "itinera" (jazdy na orientację) po górzystych terenach okolic Krakowa. My jednak nie dojechaliśmy.

W drodze na start syrena dziewczyn z Mogilna zaczęła się dziwnie zachowywać, aż w końcu - zgasła. Z boku zdjęcia z "naprawy" syreny. Było kilka wersji przyczyn usterki, a ostatecznie okazało się, że Agnieszce po prostu zawiesił się pływak wskaźnika paliwa. A piękna 105 L dziewczyn pali tylko tyle, ile jej naleją - więcej nie.

Daliśmy syrence pić i wróciliśmy sobie do ośrodka, gdzie niestety basen nie był już czynny. Przy kawce czekaliśmy na dalsze atrakcje.









Na ośrodku "Dobek"

Zlot został zaplanowany niezwykle profesjonalnie. Nie mam pojęcia, jak Smoczycom udało się zarezerwować domki na takim ośrodku - i załatwić jednocześnie zaparkowanie autek bezpośrednio przed domkami - podczas Dni Dobczyc. To małe miasteczko tętniło życiem do późnych godzin nocnych.

Ośrodek mieścił się w pewnej odległości od wesołego miasteczka, które zawitało do Dobczyc. Dzięki temu było jednocześnie cicho, jak i blisko.

Nocami gadaliśmy do późna na swoich pięterkach, owinięci w śpiworki (Grzegorz - to Twoje zdjęcie jednak Ci na e-mail przyślę, bo jednak - wiesz - cenzura).

Rano jedliśmy śniadanka na stolikach przed domkami i było bardzo wesoło. Chwała organizatorkom, że nie trzeba było zbyt wcześnie wstawać!





Na zamku w Dobczycach

Gdy wszyscy wrócili już z itinera po okolicach Dobczyc, poszliśmy na grupowe zwiedzanie zamku. Mimo zmęczenia całym dniem, który jeszcze nie miał się skończyć, doskonale bawiliśmy się podczas spaceru i zwiedzania zamku. Grzegorz poczuł się jak książę - pan i władca wspaniałych posiadłości, a w komnacie tortur od cierpień usilnie ratowała Piotrka Jego córka.

Potem Grześka zakuliśmy w dyby, a potem szybciutko - zahaczając nieznacznie o wesołe miasteczko, które odwiedziło dobczyckie błonie - udaliśmy na nasz ośrodek na wspaniałe ognisko.

                 








Ognisko

Zdjęcia z ogniska - już po cenzurze.

Cóż, zdjęcia mówią same za siebie. Proponuję tylko baczniejszą uwagę zwrócić na Juniora i jego poświęcenie przy grillowaniu kiełbasek.

Było wesoło, były nawet śpiewy. Rozdano nagrody. A potem zaczął padać deszczyk i zmyłam się na pięterko.

















Wieliczka

Niedziela upłynęła nam pod hasłem górnika. W Kopalni spędziliśmy ponad trzy godziny. Chyba wszyscy byliśmy zachwyceni. Zostaliśmy podzieleni na trzy grupy i każda ze swoim przewodnikiem zwiedzała kopalnię.

Oczywiście organizatorki znowu stanęły na wysokości zadania. Pomijam fakt, że Kopalnia Soli w Wieliczce była jednym ze sponsorów zlotu, dzięki czemu mogliśmy ją zwiedzić zupełnie za darmo. Ula i Agnieszka słusznie przewidziały, że dobrze będzie zorganizować krótki wypoczynek przy kawie i ciasteczku całą grupą w połowie zwiedzania. Było bardzo przyjemnie.

Bardzo miło wspominam także wyjazd na powierzchnię ciemną windą, kiedy to - zachęceni przez przewodnika - wrzeszczeliśmy jak opętani.

W niedzielę miało miejsce pewne wydarzenie, które mnie zasmuciło. Dziękuję za zrozumienie i wszystkie słowa wsparcia, jakie wtedy od Was usłyszałam.





Zakończenie

Po powrocie z Wieliczki mieliśmy w Dobczycach oficjalny pokaz aut na placu przed festynem. Załogi powili się wykruszały - w końcu każdy musiał dojechać do swojego domu, w większości oddalonego o kilka setek kilometrów.

Żegnaliśmy się jak zwykle czule, wymienialiśmy numery telefonów i adresy e-mail z nowo poznanymi osobami.

Ekipa warszawska, czyli Andrzej z Grzegorzem oraz Krzysztof i ja, opuściła Dobczyce o 16:35. Oczywiście znowu całą drogę gadaliśmy na CB, więc kilometr za kilometrem mijał nam przyjemnie i zabawnie.

W Warszawie byliśmy o 22:45, ale jeszcze odstawiliśmy syrenę do garażu 34 kilometry za Warszawą. Gdy podliczyłam ilość przejechanych kilometrów, wyszło mi 903 - nie licząc dojazdu Krzysztofa do mnie do pracy w piątek. Z dojazdem byłoby ponad 940.

Znów nasza syrena udowodniła nam, że jest wspaniałym środkiem lokomocji, dostarczającym dodatkowo wiele wrażeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję!
Komentarz ukaże się na stronie po zatwierdzeniu przez administratora strony.