II Unijny Rajd Syren i Warszaw Nekla - Kopenhaga 29 kwietnia - 5 maja 2005 r.
Serdecznie zapraszamy do przeczytania naszej relacji z tego wspaniałego wydarzenia, relacji dość osobistej i bogato ilustrowanej zdjęciami. Ponieważ zawiera ona aż 30 stron głównych, dla wygody została ona podzielona według dat, a także według głównych atrakcji, przypadających na dany dzień.
Korzystając z okazji, chcielibyśmy bardzo serdecznie podziękować organizatorom II Unijnego Rajdu Syren i Warszaw oraz wszystkim jego uczestnikom, bez których nie byłoby tak wspaniałej zabawy i tylu pozytywnych przeżyć.
piątek 29 kwietnia 2005 r.
NIEPOKÓJ
NIEPOKÓJ
Piątek był dla mnie dniem największego niepokoju i to naprawdę z wielu względów. Przede wszystkim ciągle trawiły mnie wyrzuty sumienia z powodu wyjazdu na rajd. Myślami byłam w sanatorium dziecięcym, dokąd dosłownie kilkanaście godzin wcześniej Krzysztof odwiózł Kasię razem z moją mamą. Bo pierwszy dzień rajdu był de facto pierwszym dniem pobytu naszej córki w uzdrowisku. I chociaż byłam przekonana, że z babcią Basią będzie Kasi doskonale, myślałam natarczywie o tym, że to ja powinnam być przy pierwszych badaniach i zabiegach lekarskich.
Syreną wyjechaliśmy o 12:30, a w czasie drogi drżałam głównie o to, czy dojedziemy na czas, tj. na 20:00 do Zasutowa niedaleko Nekli. Obawy nie wynikały z braku wiary w stan syreny, ale z tego, że po drodze musieliśmy załatwić trzy bardzo ważne sprawy.
Po pierwsze - wizyta w Łowiczu, moim rodzinnym mieście, gdzie naszej syreny jeszcze nigdy nie było. Wypiliśmy kawę z moim tatą, zjedliśmy ciasto drożdżowe, wzięliśmy zapas Miksolu i wyruszyliśmy dalej.
Drugą chronologicznie ważną sprawą było odnalezienie gdzieś na trasie kantoru. Mieliśmy połowę wymaganej ilości koron szwedzkich, więc musiałam dokupić chociaż euro i wymienić przy granicy. Martwiłam się o to i zadręczałam narzekaniami, chociaż przeczucie, że wszystko się ułoży pomyślnie, nie opuszczało mnie.
SPOTKANIE
Mniej więcej 80 km przed Koninem, gdzie czekała nas trzecia ważna "sprawa", chociaż czas topniał z każdym kilometrem, postanowiliśmy zatrzymać się na jakąś przekąskę. Usiedliśmy w słońcu pod barowym parasolem i jedliśmy te swoje zamówione plastikowe zupki z mikrofalówki, wpatrzeni jednym okiem w zaparkowaną nieopodal syrenę, a drugim w korek, z którym przyjdzie nam się zmierzyć, gdy wtem - z gracją i niemal bezszelestnie obok naszej białej 105 zaparkowała leniwie szara 104, też na warszawskich numerach! Łyżki zatrzymały nam się w połowie drogi do ust i wymieniliśmy znaczące spojrzenia. Słusznie założyliśmy, jak się potem okazało, że to druga ekipa z Warszawy, stanowiąca wraz z nami jedyną reprezentację tego miasta. Nastąpiło serdeczne powitanie, przypominające nie tyle moment poznawania się, ale troszkę sytuację spotkania starych dawno niewidzianych znajomych, z którymi połączyła nas ta sama pasja. Od tej chwili radosne podniecenie przygodą nie opuszczało naszych ekip do końca rajdu, a nawet dłużej.
Dosłownie parę kilometrów dalej znaleźliśmy kantor i moje utyskiwania skończyły się. Szczęśliwie dotarliśmy do Konina, odnaleźliśmy Sylwię - co było naszym ważnym celem w tym mieście - i zbałamuciliśmy jeszcze z pół godzinki. Chętnie zostalibyśmy dłużej, ale do Zasutowa zostało nam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, a godzina zrobiła się późna.
ZASUTOWO
Gdy parę minut po 20:00 dotarliśmy do hotelu Podstolice poczuliśmy, że "się zaczęło". Od tego momentu czas sam zaczął płynąć szybciej, energia nas rozsadzała, mimo że prawie nie jedliśmy i spaliśmy po 3-4 godziny dziennie. Zaczęło nam być szkoda każdej minuty tym bardziej, że wydarzenia niemal przestały następować chronologicznie, ale biegły co najmniej dwutorowo jak linie autostrady, nakładały się na siebie lub wpadały w rondo czasu.
Nie pamiętam jak poznałam pozostałych uczestników rajdu - globalnie czy pojedynczo, kogo kiedy i w jaki sposób. W pewnym momencie wszyscy zaczęliśmy mówić do siebie po prostu po imieniu i tak, jakbyśmy znali się od lat, a tylko z pamięci przez przypadek wypadły nam fakty typu miasto czy imię. Znaliśmy nasze samochody, łączyła nas pasja do nich i udział we wspólnym przedsięwzięciu - z każdą minutą coraz mniej absurdalnym i nierzeczywistym.
sobota 30 kwietnia 2005 r.
START Z NEKLI
Sobota zaczęła się o 3:30 łykiem herbaty i noszeniem walizek do samochodu. Szybko przejechaliśmy do Nekli, by z nadzieją przekroczyć linię startu. Powiedziałam sobie wtedy, że jeśli do granicy nic się nie stanie, potem też na pewno obejdzie się bez przykrych niespodzianek.
Spieszyło się nam, więc na śniadanie zjedliśmy w syrenie po wczorajszej kanapce i popiliśmy sobie kokosowym sokiem. Dopiero 200 km później wypiliśmy kawę przy okazji tankowania (a propos - piłam ją w towarzystwie trzech sympatycznych chłopaków ze Śląska z ekipy nr 5). O 10:45 przekroczyliśmy granicę w Świecku.
Tuż przed granicą odpadła od nas jedna załoga, której samochód niestety odmówił posłuszeństwa. Może warszawa Czarka nie miała ochoty pływać po morzach, a może uznała, że lepiej zawrócić już przed granicą, niż wracać na lawecie? Zrobiło nam się przykro ze względu na zawiedzione marzenia, ale uszanowaliśmy decyzję załogi nr 25. Tym goręcej ucieszyło nas potem spotkanie z Czarkiem w Polsce, który powitał nas w Świnoujściu zaraz po naszym zjeździe z promu Unity Line i razem z nami przekroczył linię mety w Nekli.
AUTOSTRADY
Z autostrad w Niemczech pamiętam kilka rzeczy. Na nasz widok entuzjastycznie reagowały przede wszystkim samochody z polskimi rejestracjami - osobowe i tiry. Ekipy ze stacjami CB opowiadały potem, jakie zabawne były niektóre reakcje. Cieszyliśmy się, machaliśmy rękami i migaliśmy światłami, a ja obsesyjnie liczyłam kolejne zapowiadane zjazdy na parkingi i rozpaczliwie wysyłałam telepatyczne sygnały do ekipy nr 1, by zatrzymała kolumnę na jednym z nich. Gdyby nie to - autostrady w Niemczech uważałabym za szczególnie usypiające: prościutka nawierzchnia, łagodne zakręty, niewiele ograniczeń prędkości. Mimo wszystko to ostatnie miało dla nas znaczenie (uwaga skierowana do tych, którzy pytają się mnie, ile to cudo maksymalnie wyciągnie) - w pokładowym dzienniczku rajdu odnotowałam, że na autostradzie udało nam się raz wyprzedzić opla i wcale nie zwalniał!
W NIEMCZECH
ROSTOCK
Tuż przed 16:00 byliśmy w Rostock. Odbywał się tam festyn z okazji 45-lecia otwarcia portu; zabawa przypominała mi trochę małomiasteczkowe święto lokalne z lat osiemdziesiątych. Wpasowaliśmy się doskonale. Zjedliśmy sobie z Krzysztofem po szaszłyku i kupiliśmy chleb w markecie, a tymczasem nasze syreny i warszawy oglądane były przez entuzjastów trabantów. Szczególnie pamiętam jednego młodego Niemca (przystojny nawet blondyn), który chyba z godzinę chodził tam i z powrotem wzdłuż alei aut, o nic nie pytał, ale widać było, że bardzo podobają mu się nasze syrenki. Potem trąbił obsesyjnie z kabiny tira ustawionego przy trasie naszego przejazdu na prom, a gdy wszystkie auta ustawiły się już w kolejce do wjazdu i on podjechał, by być bliżej i jeszcze trochę popatrzeć i potrąbić. Jestem pewna, że 17 czerwca będzie na zlocie trabantów w Niemczech, gdzie ekipa syrenek z Polski ma być główną atrakcją.
W PORCIE
NA PROMIE
PRAWIE W DANII
DANIA
AALHOLM
SAKSKOBING
SAFARI PARK
Safari Park to doskonały pomysł na spędzenie niedzielnego popołudnia. Fascynująca była możliwość oglądania żyraf, nosorożców, wielbłądów i tygrysów zza szyb naszych aut. Zwierzęta nie były zdziwione naszą obecnością, może tylko nieznacznie, no ale przecież syrenki w Safari Parku w Danii to dość niecodzienny widok.
Podczas spacerów mieliśmy sporo czasu dla siebie. Dlatego tym przyjemniej kręciliśmy się w pobliżu małp, lemurów i różnego rodzaju ptactwa. Bardzo miło i spokojnie spędzaliśmy tam czas.
ZWIERZAKI
MARIBO
O 18:00 byliśmy już w Maribo na Mszy św. w tzw. polskim kościele, ale w Polonii w tych regionach Danii nie ma już tak wiele, jak dawniej. Potem uczestniczyliśmy w "imprezie" zorganizowanej przez obronę cywilną, ale nie za długo, bo przenieśliśmy się do naszego hotelu w Sakskobing.
Od słowa do słowa rozpętała się prawdziwa impreza i szalała, aż skończyło się to przydziałowe i dodatkowe piwo, a ostatnie pary opuściły parkiet. Tego wieczora można było żartować i śmiać się, poważnie dyskutować na poduchach przy kominku, obserwować brak gwiazd na duńskim niebie i tańczyć - nawet z Tygryskami! Po 3:00 rozeszliśmy się do pokojów i grzecznie nastawiliśmy budziki na 5:30, aby zdążyć na śniadanie.
IMPREZA
poniedziałek 2 maja 2005 r.
POMNIK SYRENKI
Poniedziałek miał być znowu dniem rajdowym, czyli - w trasie. I tak było. Do południa pomykaliśmy drogami Danii do celu naszej podróży - Kopenhagi. Aby Rajd był zaliczony - na nasze własne potrzeby wyznaczyliśmy sobie kilka najważniejszych punktów, a wszystkie przypadały na poniedziałek:
- znaleźć pomnik syrenki
- wysłać kartki do znajomych; inaczej nigdy nie uwierzą
- przejechać tym słynnym 16-kilometrowym mostem łączącym Danię ze Szwecją
- zameldować się na promie Unity Line, a dalej - niech będzie, co ma być.
Co do pomnika syrenki ... (nikt mi nie mówił, że jest taki mały) udało nam się jakoś go odnaleźć nad brzegiem. Było wiele radości z pamiątkowymi zdjęciami syrenek z syreną, a nawet na syrenkowym kabriolecie przywieźliśmy naszą własną żywą syrenkę - niech symbole się spotykają! Miny Duńczyków i przypadkowych turystów warte były utrwalenia, ale skoncentrowaliśmy się jednak na dokumentowaniu naszego pobytu na tych przedziwnych ziemiach.
SKRZYNKA POCZTOWA
Ustawiliśmy syrenki i warszawy w dwóch rządkach na samym środku najważniejszego rynku w Kopenhadze, przeczekaliśmy obowiązkowy deszcz (rzewne przywitanie) i ruszyliśmy w miasto, głównie w związku z problemami: nr 1 - kupić i wysłać kartki, nr 2 - coś zjeść i odwiedzić toaletę.
Na problemy typu 2 - McDonald's (choćby duński) zwykle jest najlepszy. Zresztą i tak na nic innego nie było nas stać. Z radością muszę przyznać, że choć standardy niby są te same - obsługa i czystość w polskich filiach tej sieci są na dużo wyższym poziomie.
W ekspresowym tempie wypisałam kilkanaście kartek i nerwowo spoglądając na zegarek spytałam Polaków siedzących przy sąsiednim stoliku (podsłuchałam, że mieszkają tu już jakiś czas), gdzie jest w pobliżu skrzynka pocztowa. Odpowiedź mnie powaliła: "Może gdzieś przy głównym rynku. Wiesz, gdzie jest rynek? To tam, gdzie dzisiaj stoją syrenki." Nie ratusz, jeden z najpiękniejszych jakie widziałam, ale właśnie nasze syrenki!
KOPENHAGA
PAWEŁ
A na rynku Polacy wyrastali jak grzyby po duńskim deszczu. Większość przyszła, bo dowiedziała się o naszej wizycie z piątkowego teleekspresu, ale część - przechodziła w pobliżu przypadkiem. Paweł jadąc z nami przez pierwsze pół godziny niemal nie mógł dojść do siebie. Potem opowiadał nam różne ciekawostki.
Paweł jest Polakiem, od 1991 r. mieszka w Malmo w Szwecji i akurat w poniedziałek brał udział w konferencji zorganizowanej w ratuszu na rynku w Kopenhadze. Rano żona zadzwoniła do niego, żeby zobaczył sobie syrenki na placu - tak przy okazji. Zabrał się z nami, bo przecież jechaliśmy właśnie do Malmo. Już po pierwszym kilometrze Paweł zadzwonił do żony z pytaniem: "Zgadnij co teraz robię? Pamiętasz te syrenki z rajdu unijnego z Polski? Jadę do domu jedną z nich!"
SZWECJA
Pokaz w Malmo w Szwecji zorganizowany był przez Polonię i głównie dla niej. Podziwu godna była zwłaszcza organizacja naszego przejazdu przez miasto (Malmo jest czwartym co do wielkości miastem w Szwecji - jak powiedział nam Paweł). Eskortował nas samochód konsularny oraz kilka aut Polonii. Do nas właśnie, gdy obsesyjnie wyglądałam, gdzie pojechała syrenka przed nami, której udało się jako ostatniej zjechać przed zmianą świateł, podjechał samochód, opuściła się szyba i usłyszeliśmy życzliwe: "jedźcie za nami - wyprowadzimy was".
Sam pokaz aut utrzymany był w tym charakterze, którego nie znoszę. Syrena traktowana jest w nim jako atrybut PRL-u i tylko dlatego - nie wiedzieć czemu - wspominana z niezrozumiałym dla mnie rozrzewnieniem. Nie lubię brać udziału w czymś takim, bo zupełnie nie dlatego jeżdżę syreną i nie mam ochoty być kojarzona z tęsknotą za tamtymi czasami. Z tej przyczyny wkurzają mnie nietęgo stroje z epoki i te wszystkie robotnicze piosenki, jakie nam zwykle puszczają na takich imprezach. No ale tu, w Malmo - przesadzili, bo piosenki były ... radzieckie.
Mimo wszystko było całkiem fajnie, chociaż Szwecja akurat nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Z wyjątkiem tej masy szafirków, które posadzone były na obrzeżach parku miejskiego.
UNITY LINE
Do Ystrad dotarliśmy około 20:45, a prom odbił od brzegu o 22:00, chociaż Krzysztof jeszcze z pół godziny przekonywał mnie, że to tylko złudzenie. Jednak doskonale to czułam - wstrętne kołysanie. Jak na panikarę i tak byłam dzielna, jak sądzę. Ostatni punkt z mojego planu został zaliczony, ale emocje nie opadły. Zamówiliśmy ogromny obiad - pierwszy po polsku, chociaż płaciliśmy jeszcze w koronach szwedzkich. Do 23:30 szwendaliśmy się tam i z powrotem, a potem wzięliśmy udział w chrzcie morskim, jaki zgotował nam Posejdon, Prozerpina i Syrenka.
Znowu poszliśmy spać o 4:00.
CHRZEST
wtorek 3 maja 2005 r.
W POLSCE
O 6:00 obudził nas uprzejmy głos z głośników, że generalnie mamy 30 minut na opuszczenie kajut... Cóż. Pomylenie Polski z innym krajem póki co nie jest możliwe. Jedna rzecz zmienia się diametralnie i odczuwalna jest wyraźnie już po pierwszym kilometrze - nawierzchnia dróg. A może to nasze syrenki wracały rozpieszczone drogami Niemiec i Skandynawii?
Obiecywałam sobie wiele po pokazie w Poznaniu, ale okazało się, że nie warto tak się nastawiać. Za to przywitanie, jakie zgotowano nam w Nekli, przerosło wszelkie moje oczekiwania. Najpierw objechaliśmy osiedle domków jednorodzinnych. W wielu ogródkach stali ludzie, a wszyscy bez wyjątku cieszyli się i machali do nas.
Głodni tak, że trudno to sobie wyobrazić, myśleliśmy tylko o obiedzie, który mieliśmy otrzymać w kompleksie parkowo-pałacowym w Nekli. Kolumna syren przed nami zwalniała, więc dopiero po chwili podjechaliśmy do zjazdu, a w dole ... meta i po prostu tłumy ludzi - bijących nam brawo, wiwatujących i nieukrywających radości. Gdy usłyszałam z głośników nasze nazwiska, gdy mijaliśmy metę, dotarły do mnie dwie myśli: pierwsza - udało się, dokonaliśmy tego!; a druga - to już koniec. Za godzinę lub dwie rozjedziemy się na wszystkie strony Polski. Zrobiło mi się żal i tak nawet smutno, że gdyby nie obsesyjnie dominujące myśli o jedzeniu, z moich oczu popłynęłaby niejedna łza.
POZNAŃ
NEKLA
A obiad był wspaniały, piwo od sponsora, szybka zaimprowizowana Msza św. i długie pożegnania z ludźmi, którzy w tych dniach stali mi się tak bliscy. Całą drogę powrotną spałam w syrenie na tylnej kanapie na specjalnych poduszkach, uszytych na rajd przez mamę Krzysztofa, przykryta kraciastymi kocami, jakie otrzymaliśmy od cioci Teresy.
Pamiętam jeszcze pożegnanie z Andrzejem i Grzegorzem, z którymi dojechaliśmy aż do ulicy Górczewskiej w Warszawie.
O 1.10 otworzyliśmy drzwi naszego mieszkania i zaczęła się środa - pierwszy dzień nie rajdu, ale rzeczywistości.
piątek 29 kwietnia 307 km
sobota 30 kwietnia 550 km
poniedziałek 1 maja 137 km
wtorek 2 maja 200 km
środa 3 maja 681 km
RAZEM 1875 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję!
Komentarz ukaże się na stronie po zatwierdzeniu przez administratora strony.